Na bok odstawia się spirytusy, rozpuszczalniki i lakiery. Pędzle wstawia się do słoika. Stary fartuch trafia na wieszak. Swiatłana Dzikuć wkrótce powita gości.

Pędzel malarza, ręka konserwatora

Na bok odstawia się spirytusy, rozpuszczalniki i lakiery. Pędzle wstawia się do słoika. Stary fartuch trafia na wieszak. Swiatłana Dzikuć wkrótce powita gości. Dziś jest nie tylko konserwatorem, ale i przewodnikiem: kierowniczka sektora malarstwa olejnego Muzeum Narodowego Sztuk Pięknych opowie studentom i dziennikarzom, jak leczy obrazy. To porównanie nie jest przypadkowe.

Restorer Svetlana Dikut
Konserwator Swiatłana Dzikuć / Alexander Stadub

W trakcie rozmowy prace restauratorskie często porównywane są z medycyną.

 Pomieszczenie, gdzie pracuje Swiatłana Dzikuć, przypomina warsztat malarza. Na ścianach wiszą obrazy, stoją na sztalugach i podstawkach, obok są pędzle, farby. Uprzejmie pokazuje swoją ostatnią pracę “Akatyst ku czci Bogurodzicy”, jest już w końcowym stadium. Do porównania jest zdjęcie tego, co trafiło do jej rąk: jedna trzecia obrazu jest zaklejona, by nie osypała się farba na uszkodzonych fragmentach.

— Zanim konserwator zabiera się do pracy, odbywa się posiedzenie rady restauratorskiej — opowiada Swiatłana Dzikuć. — Specjalista wysuwa własną teorię odrodzenia dzieła sztuki, inni zgadzają się z nią albo są przeciwko. Szuka się wspólnego rozwiązania problemu, sporządzany jest dokument, w którym opisuje się przebieg prac.

Szczególność tego obrazu polega na tym, że jest zszyty w dwóch miejscach. Właśnie to stało się jedną z przyczyn uszkodzenia. Główną zaś przyczyną było przechowywanie przez długi okres bez blejtramu. Moim zadaniem jest odtworzenie utraconych fragmentów, nie naruszając zamysłu autora i nie obniżając wartości historycznej dzieła sztuki. Poza tym okazało się, że ten obraz ma za sobą trzy konserwacje.

Swiatłana Dzikuć opowiada o szczegółach swojej pracy. Studenci się tym interesują, czytelników natomiast nie warto obciążać. Wspomnę tylko o sondażu — jest to niewielkie według powierzchni odsłonięcie, którego celem jest ustalenie “jak lepiej leczyć pacjenta”. W tym przypadku bez pomocy chemików trudno się obejść. Zawsze podpowiadają, jakich środków najlepiej użyć. Najczęściej zaczyna się od lekkich rozpuszczalników, w razie konieczności używa się bardziej zaawansowanych środków.

— Czasami udaje się usunąć zabrudzenie tamponem z waty, namoczonym w rozpuszczalniku, czasami trzeba przyłożyć kompres — opowiada konserwator. — To jak leczyć jedną chorobę u różnych ludzi, każdy potrzebuje indywidualnego podejścia.

— Jaki przypadek był najtrudniejszy w pani praktyce?

— Każdy jest trudny — z uśmiechem mówi konserwator i opowiada o najbardziej pamiętnym przypadku.

— Czy ma pani stałych pacjentów? — zapytali studenci.

— Na stole leżą “Maki”, których autorem jest Mikałaj Załozny — odpowiada Swiatłana Dzikuć. — Obraz ma problemy technologiczne, stworzone przez autora w trakcie malowania obrazu, z tego powodu od czasu do czasu oddzielają się warstwy farby. Zdarza się, że nie widzę tego pacjenta przez kilka lat, a czasami trafia do mnie co sześć miesięcy.

Specjalista opowiada o jeszcze jednym ciekawym przypadku, chodzi o “Portret J. Zołotarewskiego” autorstwa Zinaidy Sieriebriakowej, krewnej wielkiego Alexandre’a Benois.

— Ten obraz przez dłuższy czas był w naszej ekspozycji z niewielkimi protezami — wspomina konserwator. — Co ciekawe, we wszystkich katalogach, które trafiały mi się na oczy, w tym zagranicznych, był w takiej właśnie postaci. Po bardziej uważnym zbadaniu stało się jasne, że utrwalenie warstwy farby będzie trudne.

Przyczyna oddzielenia się warstw — obraz namalowano na szkicu. Dlaczego, ustalono po zbadaniu historii powstania obrazu. Okazało się, że do portretu chłopca — sąsiada na daczy Sieriebriakowa malowała w trudnym dla jej rodziny okresie — wzięła zużyte płótno i najprostsze farby. Zaskoczyło mnie granatowe tło, nie charakterystyczne dla tej malarki. Okazało się, że ktoś po prostu pomalował osypującą się farbę, przy tym niezbyt starannie.

Z takimi przypadkami mają do czynienia konserwatorzy. Ten obraz sprzedali Muzeum Narodowemu Sztuk Pięknych krewni chłopca, namalowanego na nim. Kolekcję muzeum uzupełniano na różne sposoby. Niektóre dzieła sztuki przywieziono po wyprawie po miastach i wsiach naszego kraju jeszcze pod koniec XX wieku, znaleziono je w starych, podupadających domach i świątyniach. Znajdowały się w kiepskich warunkach, niekiedy z ptakami i szczurami pod jednym dachem.

Ostatni eksponat, bez którego charakterystyka białoruskich konserwatorów nie będzie pełna. Pewnego dnia na stole Swiatłany Dzikuć położono “Portret Szeremietiewa” autorstwa Fiodora Rokotowa, który przygotowywano na wystawę rosyjskiego portretu “Świadkowie czasu”.

— Obraz padł ofiarą amatora — opowiada Swiatłana Dzikuć. — Zawsze mówię, że nawet czas nie jest tak bezlitosny dla sztuki jak amatorstwo. Była to bardzo trudna praca: najważniejsze było usunięcie późniejszego nawarstwienia i pozostawienie autentycznej warstwy, maksymalne zachowanie autora. W efekcie odsłonięto prawdziwego Rokotowa.

…Tak niezauważalnie minął czas naszej wycieczki. Wydawało się, że Swiatłana Dzikuć może bardzo długo opowiadać o konserwacji. Nie mogliśmy jednak zabierać jej czasu. Ten doktor zawsze ma wielu pacjentów.

Natalla Sciapura
Заметили ошибку? Пожалуйста, выделите её и нажмите Ctrl+Enter