Biografia: Mohylew — Biełgorod 

Momenty poznawania czegoś wspólnego z reguły cieszą, zbliżają ludzi do siebie
Momenty poznawania czegoś wspólnego z reguły cieszą, zbliżają ludzi do siebie.Czy mówimy o miejscach, które zwiedzaliśmy i widzieliśmy tam coś znacznego, czy nagle podczas rozmowy dowiadujemy się, że studiowaliśmy w tej samej 

Nikołaj Graszczenko — Zasłużonym Działaczem Kultury Federacji Rosyjskiej i kierownikiem artystycznym Centrum Twórczości Ludowej

uczelni wyższej w róznych latach sami lub studiowali nasi wspólni znajomi... No a jeżeli zaczyna się rozmowa o wspólnej ojczyźnie historycznej, w ogóle czujesz się prawie krewnym z rozmówcami.Tak się wydarzyło i z nami w czasie delegacji do rosyjskiego Biełgoroda, kiedy myśmy się zapoznali i porozmawiali z mieszkającymi tam Białorusinami. 

Jednego z nich, urodzonego w obwodzie mohylewskim kryczewskim rejonie, chcemy przedstawić. Nikołaj Graszczenko — zasłużonym pracownikiem sztuki Federacji Rosyjskiej i kierownikiem artystycznym Centrum Twórczości Narodowej. On również jest reżyserem obchodów Dnia Zwycienstwa w Prochorowce. Scenariusze do nich co roku też pisze samodzielnie. Oczywiście, Graszczenkowi jest przyjemnie, że urząd regionu powierza mu tak odpowiedzialną sprawę. Bo impreza, mówi, jest wielowarstwowa: złożenie wieńców, uroczysty wiec, koncert, różne pokazy... Wszystko trzeba uwzględnić: i godnie spotkać delegacje z różnych państw, w tym Białorusinów. I kombatantów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, i artystów... A kiedy obchdzono 70-lecie Zwycięstwa, przylatali również “Rosyjscy rycerze” — lotnicy. W 2014 roku, na przykład, widzowie zostali zaskoczeni przez paradę z orkiestrami dętymi, w której wzięli udział 500 muzyków. I w tym roku święto w Prochorowce również się udało, zawiadomili nas w Centrum Twórczości Narodowej.

Co roku w sierpniu Nikołaj Graszczenko siada przy kierownicy swojego auta i kieruje się do rodzinnych miejsc. Ale już nie do wsi Darliwoje, gdzie mieszkała rodzina, a do Czerykowa, dokąd według prędkościomierza od Biełgoroda tylko 600 km. Tam mieszka jego siostra Zinaida, była nauczycielka, a dziś emerytka. Jak sam mówi, na ojczyźnie odpoczywa duszą. Siostra ma letnisko, blisko jest las, gdzie i grzyby można zbierać, i jagody. A jeszcze nedaleko jest rzeka Soż, do której płynie malutka rzeka Uduszka...

Nikołaj jest takim świetnym opowiadaczem, że my, jak mówią, bez dalszej zwłoki, zdecydowaliśmy dać mu głos. 


O rodzicach i moim narodzeniu

Moi rodzice Arkadij, syn Nikołaja, i Wiera, córka Płatona, pochodzą z tego samego rejonu, kryczewskiego, który graniczy z rosyjskim rosławlskim. Przodkowie również mieszkali tam, na styku Białorusi i Rosji. Mama pochodzi ze wsi Łabkowicze, ojciec z sąsiadującej wsi Cichil, która była na rosyjskim terytorium.

Kiedy wybuchła wojna, ojciec został mobilizowany. On miał tylko 19 lat. Trafił do niewoli, potym wywieziono go do Niemiec do obozów. A stąd zabrano go do jednego dobrego domu jako robotnika, gdzie gospodarze traktowali chłopaka po ludzku. Ojciec nie lubił dużo mówić, o wojnie nic nie opowiadał, to było tabu. Natomiast mama była rozmowna. Posadzi nas, pięcioro dzieci, na piecu i zaczyna jak w radiu: o tym, jak, mając 18 lat, była pod okupacją, widziała i przeprawy, i  natarcia, i cofnięcia. I jak było strasznie, kiedy naszych żołnierzy i oficerów jeńców Niemcy przez dwie doby wiodli nieskończonym potokiem. I jakże ona cieszyła się ze Zwycięstwa i z tego, że ojca po Nemczech nie wsadzono do więzienia. Przecież mogli! Ale, pewnie, istnieje los i powodzenie. Od mamy myśmy się dowiedzieli, dlaczego nasz ojciec tak świetnie w domu gospodarzył. Okazało się, w Niemczech u gospodarzy się nauczył. I z bydłem się obchodzić, i stanowisko poczyścić i przygotować coś mógł... Zabiją świnie — wszystko się wykorzystywało. A robił wszystko dokładnie, pedantycznie. I wędliny, i kiełbasy, i nadzienia różne... To normalnie, kiedy narody czegoś pożytecznego u siebie się ucżą.

A jeszcze ojciec grał na białym akordeonie, który przywiozł z Niemiec. Pewnie, ten akordeon i zbliżył do siebie ich z mamą odrazu w 1945 roku. Mama była wesoła, z zapałem śpiewała czastuszki i tańczyła, zgrabnie grała na bębnach. Lecz po latach ojciec brał akordeon w ręce co raz rzadziej:

zmęczywał się bardzo. Przecież praca mechanika w kołchozie — nie lekki chleb. Przy okazji mówiąc, mojemu ojcu powierzono pierwszy traktor, jak tylko tamten pojawił się w kołchozie “Komunar”. Tata z natury był bardzo spokojny, rozsądny, nigdy się nie irytował. I dlatego jego szanowano, nazywano poważnie: “Nikołaicz”.

Urodziłem się ja, pierwsze dziecko, jak opowiadała mama, prawie w saniach, w styczniowy mróz. Zaczęły się u niej skurcze w nocy, a do Kryczewa było około 20 km. Co robić? Ojciec zaprzął koni, zawijął mamę w kożuchy i pojechał. Ale ja, jak widać, czekać nie chciałem. Więc musieli się zatrzymać koło małego chutoru, koło pierwszego domu... W porodzie mamie pomagała staruszka na imię Chronia. W sąsiedztwie z nią rodzice pózniej kupili swój pierwszy mały domek. Moje najjaskrawsze dziecięce wrażenia są związane z tamtym chutorem. Pamiętam siebie sześciolatkiem. Od wczesnych lat byłem ciekawy i jednego razu poszedłem badać las koło samego chutoru. Oczywiście, zabłąkałem, pzrestraszyłem się... Moje krzyki usłyszał inspektor drogi kolejowej pan Arciom i przywiódł mnie do domu.  Do szkoły musiałem chodzić 4 km do wsi Komarowka. Śnieg, deszcz, wiatr i roztopy — to ja dobrze zapamiętałem. I jak z dziećmi, wśród których byłem najmłodszy, graliśmy boso w piłkę nożną, i jak biegliśmy pomagać matkom z gospodarką, kiedy nas zwano. I takiego, żeby “nie chcę pomagać”, nie było. Na złamanie karku biegliśmy do domów: czekała nas tam nie tylko praca, ale i ciepły chleb matki z chrupiącą skórką. Nigdy nie zapomnę aromat tego chleba...

Witalij Słobodczuk: “Wśród moich artystów są dwie Białorusinki”

Od harmonijki do bajana 

Słych mam dobry od dzieciństwa. Jam świetnie powtarzałem usłyszane melodie i pieśni. I oczywiście, chciałem nauczyć się grać na jakimś instrumencie muzycznym. Tak weszła do mojego życia harmonijka. Jej podarował mnie wujek Pasza, mąż siostry ojca. On sam wspaniale grał i nie mógł nie zauważyć mojego talentu. Ta harmonijka nie odrazu “się odezwała”: przed tym, jak rozpocząć grę, musiałem samodzielnie zorientować się w stopniach progu, które znajdowały się na niej w szachownicę, a nie pionowo, jak u zwykłego instrumenta. Chociaż miałem siedem lat, samodzielnie rozwiązałem jego sekret i zacząłem po trochę grać znajome melodie.

Dobrze pamiętam, jak grałem na wieczorkach, które organizowywano w jakimś dużym domu. I jak chłopcy i dziewczęta prosili dla mnie u rodziców zezwolenia pójść. I jak ktoś sadził mnie na ramiona i niósł do “klubu”.

Nie zapomnę, jak pracowałem latem w kołchozie jako pastuch razem z bratem Wołodzią, i jak poszedłem do szkoły muzycznej w Kryczewie, na klasę bajana. Jeżeliby nie tęga głowa kierownik działu nauczania Michaił Lewit, jabym, pewnie, nie został muzykiem-zawodowcem. Dzieki niemu,wyjawiłem wytrwałość charakteru i opanowałem bajan, wyzwoliwszy ręce od umiejętności gry na harmonijce. Po słowach nauczyciela po półroku nauczania w szkole muzycznej: u ciebie nic nie wyjdzie, zacząłem się zajwować w ciągu 10 godzin na dobę: przed zajęciami i po nich. I już do końca roku otrzymałem drugą nagrodę na obwodowym konkursie grających na bajanie. Teraz rozumiem, jak przyjemny był mój sukces i dla nauczyciela. Ale tę szkołę nie ukończyłem: chorobę ulubionego nauczyciela przyjąłem jako tragedię osobistą. Świadectwo ukończenia szkoły średniej również było już w kieszeniu i sygnalizowało: trzeba iść do przodu.

Pojechałem do Mohylewa i poszedłem na Wydział Dyrygencko-Chóralny uczelni myzycznej. Ukończyłem rok, a z drugiego roku wstąpiłem do wojska. To był 1968 r. Czas służby pamiętam tak dobrze, jakby było to wczoraj. I swój czołg — Т-62, i czas nauczania w Borysowie, i jak w ciągu czterych miesięcy nasz oddzielny batalion myśliwski szedł do Słowacji przez całą Ukrainę od maja do sierpnia. I jak grałem dla Słowaków “Wieczory pod Moskwą” i “Kaciuszę”. Kiedy wspominam te dni, mimowolno się uśmiecham: mój seryjny bajan “Rostow-na-Donu” był częścią amunicyji i jeździł ze mną w czołgu.

Galina i Witalij Słobodczukowie

Bohaterowie Newy

Uczelnię muzyczną w Mohylewie ukończyłem z odznaką, trochę popracowałem  w sowchozie-technikum, ale chęć uczyć się dalej nie pozostawiała. Rozumiałem, że nie mogę siedzieć na karku u rodziców, dlatego pojechałem składać dokumenty do Instytutu Kultury, co w Leningradzie, na studia niestacjonarne. Ale w komisji kwalifikacyjnej mnie zapytyno: dlaczego pan nie idzie na studia stacjonarne? Okazało się, chociaż konkurs był dość wielki — 6 człowiek na miejsce, miałem przewagę do zaliczenia: uczelnia muzyczna, ukończona z odznaką, służba w wojsku. Ponadto byłem członkiem do kandydatów KPZR. Wahałem się niedługo. I złożyłem wniosek na studia stacjonarne wydziału dyrygencko-chóralnego.

To wydarzyło się w gabinecie profesora Iwana Połtawcewa, kierownika katedry chóralnego dyrygowania. On wspaniale mnie wraził, mówiąc, że jestem godnym kandydatem do zaliczenia na stacjonar. Również ludzie, których zobaczyłem w ścianach instytutu — piękni, inteligentni, utalentowani, zachwycili mnie. A Leningrad z jego Pałacem Zimowym, piękną Niewą, nabrzerzem Pałacowym, twierdzą Pietropawłowską, Fontanką i innymi zabytkami pociągnął mnie mocniej od wszystkich argumentów. Mieszkać i studiować tu przez pięć lat, myślałem, to nie 2 razy w roku przyjeżdżać na sesje.

Miałem szczęście. Zacząłem pracować jako dozorca instytucki. I przez całe dwa lata zamietałem nabrzerze Dworcowe, gdzie nasza uczelnia stoi do tego dnia. A za to otrzymałem pokój w półpodziemnym mieszkaniu Instytutu, który miał swój niewielki fundusz mieszkaniowy. Musiałem wstawać o trzeciej w nocy i brać miotłę... Oczywiście, na wykładach chciało się spać, ale starałem się iść do łóżka wcześniej, jeżeli nie było amatorskich kabaretów, koncertów. Z czasem przyzwyczaiłem się do takiego rozkładu.

W instytucie zakochałem się w swoją przyszłą żonę Ałłę. Ożeniliśmy się jeszcze będąc studentami przedostatniego roku. W dniu ślubu 2 listopada 1975 roku w Leningradzie już leżał śnieg. I dobrze pamiętam, jak Ałła nabrała go do swoich białych półbucików...

Podczas skierowania do pracy wybraliśmy Biełgorodzką Uczelnię Kultury i Oświaty, gdzie otwierał się Wydział Chóru Ludowego. Przy okazji, żona, honorowy pracownik średniej profesjonalnej edukacji Rosji, pracuje tu do tego czasu.Tak, my, dwoje młodych absolwentów Leningdradzkiego Państwowego Instytutu Kultury, dokonywali pierwszą rekrutację studentów tego wydziału. Pamiętam, jak z tego byliśmy dumni i się cieszyliśmy: razem pracujemy! Chociaż materialnie było trochę trudno, nie martwiliśmy się. Najpierw wynajmowaliśmy domek, potem mieszkaliśmy w akademiku, kiedy przeszedlem kierować amatorskim zespołem w szóstej uczelni profesjonalno-technicznej. Tam stanąłem na czele organizacji komsomolskiej. Pracowałem i w obwodowym komitecie partii, i jako dyrektor Pałacu Kultury “Jubileuszowy”. A na czele Biełgorodzkiej Uczelni Muzycznej stał przez 23 lata. A teraz wróciłem do “Jubileuszowego”, gdzie mieści się nasze Centrum Twórczości Ludowej.

A z Ałłą przeżyliżmy razem 40 lat, obchodziliśmy “rubinowy” ślub. Mamy dwoje dorosłych dzieci: córkę Ludmiłę i syna Ilję. Też są muzykami. Ludmiła jeszcze jest folklorystą z wykształcenia, doktorem nauk. Ilja jest flejtystą, artystą orkiestry i reżyserem dźwięku Biełgorodzkiej Filharmonii. Jestem dumny z tego, że on jeszcze jest dozorcą organu. Miał staż w Niemczech i teraz naprawia, nastraja ten unikatowy instrument. Organ robili Niemcy, kiedy budowano nową filharmonię. Oni kilka lat temu przyjeżdżali i byli przyjemnie zaskoczeni, w jakim dobrym on jest stanie.

Prochorowka, 2015 r.

Słobodczukowie

Z Białorusinami spotykałem się nie raz w życiu. Na uczelni muzycznej kilka osób pracowało, kiedy ja nimi kierowałem. I teraz w Centrum są dwie Białorusinki. Godnie pracują. Ale moim przyjacielem jest dyrektor naszego Obwodowego Teatru Dramatycznego (Biełgorodzki Państwowy Akademicki Dramatyczny Teatr imienia M. Szczepkina — Aut.) Witalij Słobodczuk, dokładniej, przyjaźnimy się rodzinami już przez 30 lat. Jego żona Galina jest Białorusinką. Jej ojciec, generał, urodził się koło Baranowicz. Michaił Chorek. Wojował, wrócił w 45-m. Matka Gali w 41-m umarła, ojciec ożenił się po raz drugi, i w 47-m córkę z bratem Georgijem zabrał z Baranowicz. Mówiąc ogólnie, zebrał rodzinę. To osobna historia. Zmarł wcześnie, w wieku 56 lat. A dziadek, opowiadała Galina, pracował na kolei w Baranowiczach, został nagrodzony orderem Lenina...

Co roku po uroczystościach w Prochorowce w Dniu Zwycięstwa zbieramy się razem. I, oczywiście, wspominamy wszystkich krewnych i bliskich, kogo już nie ma z nami. I moich rodziców też. Przy okazji, Słobodczuków muzyka, jak i nas z Ałłą, też połączyła. Gala grała na fortepianie, Witalij — na skrzypcach. Co ciekawie, on, być może, też jest Białorusinem. Jego ojciec był ze Smoleńska, a dawniej te tereny były białoruskie...

Tak, Dzień Zwycięstwa — to święta uroczystość. A dla Słobodczuka ten dzień jest podwójnym świętem. On został dwa razy urodzony. Z nim, jak tylko się urodził, wydarzyła się właśnie taka historia. Wyobraźcie sobie: jest bardzo zacięta walka, bombordowanie, matka z dziećmi i innymi ludźmi siedzą w piwnicy... A ona właśnie powinna urodzić Witalija, siódmego w rodzinie. Dlaczegoś jej było trzeba wspiąć się na górę. Zrobiła to. I w tę chwilę odłamek przebił jej rękę. Ranna, w piwnicy i urodziła, prosto na ziemniakach. A potem, kiedy Niemcy się wycofywali, żeby sióstr Witalija nie pognano do Niemiec, matka z dziećmi skierowała się do Biełgoroda. Jej wieziono na wozie, a starsza siostra niosła Witalija. Wtedy miała 16 lat. Nasi żołnierzy popatrzą: co, Niemca urodziłaś? Co odczuwała dziewczynka, drżę na myśl. Na drodze był mościk pontonowy przez jakąś małą rzekę. Więc ona wbiegła do stroików, trochę je podeptała, dziecko dotąd  położyła i biegiem za wozem. Biegnie i myśli: co matce powiem, kiedy przyjdzie czas karmienia, wymyślać będzie. A wojna jest, można powiedzieć, że umarł czy zaginął... Ale później wróciła... I przez całe życie mówiła mu: ty, Wićku, dwa razy się urodziłeś, jeden raz ciebie matka urodziła, drugi raz ja. 14 sierpnia 1943 roku on się urodził. A Biełgorod wyzwolono piątego.

Witalij nie może powstrzymać łez, kiedy opowiada tę dramatyczną historię. I my z Ałłą i Galą też płaczemy. A w ogóle on jest wesoły, zakochany w życiu, z dużym poczuciem humoru. Jestem dumny ze swojego przyjaciela, jak i z przyjaźni z jego rodziną. Kiedyś on powiedział: my, nawet, Kolu, z tobą pokłócić się nie możemy. Tak i jest. Wystarczy pomyśleć, pochodząc z gangsterskiego rejonu Biełgoroda Pieski, gdzie mogli pobić za to, że idziesz ze skrzypcami, Witalij został wielkim człowiekiem. Jak sam mówi: skrzypce mnie zrobiły. Rodzice jego byli prostymi ludźmi. Od drugiego roku uczelni muzycznej zaczął grać w orkiesrach: na ślubach, pogrzebach. Pomagał matce...

Dużo w ich z Galą życiu było interesujących momentów. Jeden z nich, jak Gala puściła męża studiować na wyższe teatralne kursy do Moskwy. Na stacjonar! Rodzina, dzieci i już 42 lata miał Witalij! Oczywiście, były swoje trudności, ależ kto ich nie ma...

Czym Słobodczuk jeszcze jest dobry, to swoją umiejętnością trzymać teatr. Jako dyrektor on jest na swoim miejscu. Spektakle u nas stawią najlepsi reżyserzy Rosji. Wasz dramat “Szeregowce” Aleksieja Dudarewa u nas grał się. Dobry był spektakl.

Teatr za czasami Słobodczuka wzleciał. Spektakle odbywają się przy wypełnionej widowni, bilety dostać ciężko. Jest również festiwal “Aktorzy Rosji — Michaiłowi Szczepkinowi”. Jak mówi Witalij, on jest znaczny nie tylko dla Biełgoroda, ale i dla całej Rosji. A za wkład w jej sztukę teatralną w lipcu 2007 roku Słobodczuk został uhonorowany tytułem “Honorowy obywatel miasta Biełgorod”. Oto takiego mam przyjaciela! Przy okazji, pan Witalij do Brześcia dwa razy na festiwal “Biała Wieża” woził spektekle, które zostały nagrodzone.

O Słobodczukach, ich dzieciach i wnukach mogę dużo mówić. Oni są dobrymi ludźmi!

Życie toczy się dalej

Opowiadał Nikołaj Graszczenko i o stosunkach z kolegami w sferze kultury, szczególnie o międzynarodowym festiwalu folklorystycznym “Chotmyska jesień”, który odbywa się raz na dwa lata na Biełgorodczyźnie na wsi Chotmyżsk rejonu borysowskiego. Akurat zeszłą jesienią, jak poinformowała nas jedna z kierowniczek Centum Twórczości Narodowej Anna Kałasznikowa, urodzona w Biegomlu, przyjeżdżali z Białorusi więcej, niż 50 twórczych zespołów narodowej muzyki, pieśni i tańca, 159 rzemieślników i malarzy-amatorów. Z obwodów witebskiego, mohylewskiego, mińskiego, homelskiego i innych. Rosja została zaprezentowana przez biełgorodzki, woronieżski, lipiecki, kurski, rostowski, tambowski, również Rostow-na-Donem, Władzimir, Moskwę.

Przy okazji, kiedy 18 września zaczynał się festiwal, w Soczi na drugim Forum Regionów Białorusi i Rosji została podpisana Umowa pomiędzy rządem obwodu biełgorodzkiego a rządem Białorusi o handlowo-gospodarczej, naukowo-technicznej i kulturalnej współpracy. Umowa jest rozliczona na pięć lat. W niej mówi się, że strony są zobowiązani tworzyć konieczne organizacyjne, finansowo-gospodarcze i prawne umowy do funkcjonowania wspólnych przedsiębiorstw, rozwoju i realizacji wspólnych, mających wzajemny interes projektów a programów. Też one powinne zabiezpieczyć uczestnicwo obiektów gospodarki w jarmarkach, wystawach, aukcjach i innych przedsięwzięciach, które organizowywano. To również wymiana delegacjami, fachowcami w różnych dziedzinach handlowo-gospodarczej i innej działalności. Strony też będą sprzyjać rozwojowi współpracy w dziedzinach naukowo-technicznej działalności, kultury i sferze społecznej. Aktywizuje się również współdziałanie spółek narodowo-kulturalnych, młodzieżowych i innych organizacji społecznych, regularna wymiana zespołami twórczymi.

Dobrze pamiętamy swoje pozytywne wrażenia od wycieczki do biełgorodczyzny, która zbiegła się w czasie z takim ważnym wydarzeniem, jak drugie Forum Regionów Białorusi i Rosji, wzmacniającym nasze stosunki, przyjaźń.

A przyjaźń między państwami i narodami, wiadomo, jest mocna i dzięki kontaktom osobistym ludzi, którzy w nich mieszkają. W tym raz jeszcze przekonaliśmy się, będąc w Biełgorodzie. Wśród naszych dobrych znajomych byli nie tylko Białorusini, ale i bliscy przyjaciele a krewni.

O spotkaniu z bratem, byłym pilotem nawigatorem, synem weterana, Olegiem Ługowskim, który nieraz bywał na Białorusi, zwłaszcza na wojskowym lotnisku w Maczuliszczach koło Mińska, oraz jego udziale w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, już opowiadaliśmy na stronach czasopisma (nr 11-2015). Osobnej rozmowy zasługuje i Nikołaj Pyszniew, zasłużony pilot Rosji i nasz stary przyjaciel, który teraz z rodziną mieszka w miejscowości Dubowoje koło Biełgoroda. Jak Nikołaj Graszczenko jest dumny z przyjaźni z Witalijem i Galiną Słobodczukami, tak i dla nas przyjemna jest przyjaźń z Nikołajem i Ałłą Pyszniewymi. I chociaż spotykamy się nie często, współczesne technologie pozwalają widzieć jeden drugiego i wymieniać się między sobą nowinami. Jesteśmy dumni, że Nikołaj od pilota-instruktora Wołczanskiej (obwód charkowski — Aut.) uczelni lotniczej Dobrowolnego Stowarzyszenia Pomocy Wojsku, Lotnictwu a Flocie wyrósł do poziomu pilota klasy międzynarodowej, do stanowisk dowodzenia, ciągle doskonaląc swoją kwalifikację. Piewszy, jako dowódca statku powietrznego, w swój czas przeprowadził drogi powietrzne od Jakucka do Stanów Zjednoczonych, Chin, Bułgarii. I przeleciał bezawaryjnie około 13 tysiąc godzin. Na stronie www.yakutskhistory.net można przeczytać: pan Nikołaj, opanowawszy lot na liniowcu TU-154, otrzymał tolerancję do pracy instruktora i przygotował 20 pilotów. Wydarzało się przewozić również delegacje rządowe Rosji. Wróciwszy z Jakucka, pracował jako zastępca dyrektora generalnego Biełgorodzkie przedsiębiorstwo lotnicze S.A. I w Mińsku nieraz bywał po sprawach służby. A jakim cudownym Nikołaj Pyszniew jest opowiadaczem! O jego frapującym życiu pilota, o przyjacielach, wśród których byli i Białorusini, można pisać książkę. Ona u Nikołaja póki jest w planach: imiennika-wnuka trzeba pomóc dzieciom podrościć. Tylko byłby i w jego niebie, mówi, pokój.

Iwan i Walentyna Żdanowicze

Заметили ошибку? Пожалуйста, выделите её и нажмите Ctrl+Enter